niedziela, 18 listopada 2018

#weekly

Na pewno nie będzie to podsumowanie tygodnia, ale może kiedyś się unormuję z regularnością :D.
Będą to wydarzenia właściwie z ostatnich dwóch tygodni. Co się wydarzyło?

Środa Dzień Bloga
Byłam po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Super prelekcje, fajna atmosfera. Poznałam przesympatyczną Klaudię, która podobnie jak ja, niedawno przeniosła się do Warszawy, a całkiem niedawno była miesiąc w... Brazylii!
Zawsze słysząc coś takiego myślałam - łaaaaał, ludzie to sobie jeżdżą, zwiedzają ten świat. Po czym nagle uświadamiam sobie jak wiele ja miałam okazję zobaczyć i od razu jest mi lepiej, ale też zastanawiam się nad tym ile z tych wyjazdów wyciągałam. Kiedyś znacznie mniej niestety. Mój K. nauczył mnie podróżować i zwiedzać, ale nic nie było na siłę, po prostu okazało się, że ja też lubię robić 20 km dziennie oglądając miasto i popijając winko. Pod tym kątem na pewno się dobraliśmy.

Wracając do Środy - niesamowite wrażenie zrobił na mnie Paweł Tkaczyk - świetny gość. Jeśli mielibyście możliwość go posłuchać to korzystajcie. Przekazuje wiedzę w niesamowicie przystępny sposób.
Busem przez świat - ile tam było konkretów. Czegoś takiego się nie spodziewałam i nigdy nie podejrzewałam, że ktoś będzie skłonny powiedzieć aż tyle o zarabianiu na blogu.
Martin Stankiewicz - nie wiem do końca z jakiego powodu, ale naprawdę sporo osób wyszło zanim zaczął prelekcje. Jeśli zaszedł komuś za skórę to nie wiem czym, ale na mnie zrobił fajne wrażenie. Sama prelekcja nie była tak treściwa jak pozostałe, ale przekaz był bardzo szczery i taki.. kolorowy!

Fajnie było zobaczyć też, że Zuza, która organizuje środy, jest taka samo pozytywna na żywo jak w internecie. Często wydaje mi się, że twórcy nie są szczerzy w swoich stories, gdzie po prostu do nas gadają, ale jakiś czas temu zweryfikowałam to kogo obserwuję i co mi ta osoba daje i zostało mi nagle znacznie więcej wartościowej treści, a nie tylko ciuszki, kosmetyki i imprezy, na co i tak spojrzę i lecę dalej, bo nie bardzo mnie to interesuje. Pozdrawiam Zuzia! :)


Poprzedni weekend spędziłam na Pomorzu. Jeden dzień z rodzicami, większość weekendu z moją przyjaciółką, ale spotkałyśmy się też z naszymi dwiema dobrymi koleżankami, a innego dnia byłam na Biegu Niepodległości, gdzie biegli znajomi z mojej poprzedniej pracy (przez rok tworzyliśmy wspólnie grupę biegową). Bardzo miło było wszystkich zobaczyć, ale chciałabym skupić się na dwóch rzeczach.
To, jaki u A. jest klimat w domu, to jest coś niesamowitego. Ciepło domowego ogniska ogrzewa serduszko od samego wejścia. Wszystko to dzieje się przez ludzi, dzięki ludziom. Podziwiam jej rodziców za to jak wspaniałe miejsce potrafili stworzyć - do którego chce się wracać, w którym się odpoczywa. I nie chodzi tu tylko o wystrój (chociaż to jeden z najładniejszych domów w jakim byłam), ale właśnie o rodzinną atmosferę, otwartość, szczerość. Każdemu życzę takiego środowiska :).
Po drugie, zrobiłam sobie tatuaż! Mój pierwszy, prawdziwy, niezmywalny tatuaż. Jest tak piękny, że nawet się nie spodziewałam, że efekt tak mi się spodoba. Najfajniejsze jest to, że on tak bardzo do mnie pasuje. Patrząc na mnie, on stanowi część mnie, która pasuje do mojej osobowości, do mojej stylistyki, do mojej delikatnej natury i jednocześnie odrobiny szaleństwa, które w sobie mam.

Potem byłam w Haosie w Gdyni. Niestety nie mam stamtąd żadnego zdjęcia, ale miejsce ma świetny klimat i pyyyyszne jedzenie. Obsługa była kiepska, więc na to nie zwracam uwagi, bo i tak warto się wybrać :). Klimat tajsko-indyjski.

Jeśli chodzi o jedzenie to koniecznie mam do polecenia jeszcze jedno miejsce - Falla. Ma lokale w Gdyni i w Warszawie. Kiedy jadłam tam w Gdyni byłam pod wielkim wrażeniem stosunku jakości i wielkości dań do ich cen. Wczoraj byłam pierwszy raz w Warszawie i jest bez zmian! Wciąż tak samo pyszne, duże porcje w dobrej cenie. Wydaje mi się, że miejsce wegańskie nie jest (chociaż może?), ale wegetariańskie jest na pewno ;).

Mam poczucie, że wydarzyło się znacznie więcej niż tutaj opisałam, ale jeszcze nie mam umiejętności zbierania tego w jakąś jedną ładną całość - ale wszystko przychodzi z czasem. Mam nadzieję, że z każdym tygodniem będzie tego więcej!

piątek, 9 listopada 2018

1.11, czyli smutek i radość na Wszystkich Świętych


Listopad zawsze zaczynał się deszczowo, pochmurnie lub wręcz ze śniegiem. Też Wam się kojarzy z wybiegiem kurtek jesiennych na cmentarzu? W tym roku była tak piękna pogoda, że aż miło było postać wśród tych złotych liści w słońcu i przespacerować się, aby zapalić kilka lampek.

Kiedyś jedynym tematem była pogoda, wiązanki, znicze, złodzieje cmentarni i korki. Kojarzę wspominki zmarłych osób, zabawnych momentów z nimi związanych, czy też uronionej łzy nad grobem, ale nigdy nie przeżywałam tego wewnętrznie. Nie zastanawiałam się ani nad ich życiem, ani nad życiem ogólnie. Po prostu nie myślałam o niczym z wyjątkiem wycieczki na cmentarz i ciepłego obiadu po powrocie. Zmieniło się to jednak kiedy zmarła moja Babcia. Wiecie dlaczego? Bo wcześniej nad grobem Dziadka, w towarzystwie Babci zbierało się kilkanaście osób. Razem śmieszkowaliśmy, dowiadywaliśmy się co u nas słychać, a potem wspólnie jechaliśmy do Niej, przygotowywaliśmy obiad dla wszystkich i spędzaliśmy wspólnie popołudnie w jej ogromnym pokoju.

Ale Babcia zmarła. Nie umiem rozmawiać o śmierci, pogodzić się z nią i przeżyć tego jakoś inaczej niż płakać na samo wspomnienie. Może kiedyś dojrzeję to innej reakcji ;).

No i stało się, lipiec 2014. Babcia przeżyła piękne 93 lata i odeszła na "tamten" nieznany świat (niech każdy sobie wierzy w co chce - niczego nie narzucam od siebie). Przyszedł 1.11.2014 roku. Zebraliśmy się wspólnie na cmentarzu, powspominaliśmy ją, pojechaliśmy na obiad do tego dużego pokoju. I tam było już inaczej. Taka pustka i smutek unosiły się w powietrzu. Nawet się nie rozpisuję dalej, bo już mam łezki w oczach.

I kolejny rok. 1.11.2015. Każdy nagle przyjeżdża o godzinie jaka jem pasuje, już nikt nie dopasuje się do babci, tylko do swojej rodziny. Od tego 2014 roku przestałam z taką regularnością widywać tę część rodziny. Mama mówiła, że taka jest kolej rzeczy i po śmierci rodziców każdy zamyka się w swoim gronie, buduje swoją historię, rodzinę i tak się do koło toczy. Właściwie się z tym zgadzam i myślę, że to całkiem naturalna kolej rzeczy. Ale od tego czasu zaczęłam przeżywać ten dzień i inaczej na niego patrzeć.

Dlaczego tak bardzo nie doceniamy życia? Złościmy się na swoje drugie połówki, wkurzamy na rodziców, mając zły humor powiemy coś niemiłego lub nie uśmiechniemy się do sympatycznej pani w warzywniaku. Oczywiście, każdy ma prawo do złego nastroju, czy gorszego dnia, a nawet do potrwania w nim chwilę, ale nie kosztem psucia humoru innym dookoła. Co więcej, czasami takie wypowiedziane w złości słowa nie zawsze da się cofnąć wytłumaczeniem, że ma się zły humor. Do tego dochodzi taka zwykła życzliwość i empatia do ludzi wokół.

Przeżywam ten dzień, bo patrzę na moją rodzinę i potrafię aż rozpłakać się ze szczęścia, że ich mam i obiecuję sobie, że będę najbardziej wyrozumiała jak się da wobec nich, bo to najważniejsze dla mnie osoby.
Patrzę na mojego K. i zastanawiam się po cholerę się go czepiam codziennie o ten nieodwieszony ręcznik i przez to nieraz zdarzyło mi się popsuć jakiś fajny nastrój i nasze dobre humory.
Patrzę na przyjaciół wokół i nie rozliczam ich z tego, ile razy się odezwali, ale robię własny rachunek sumienia. Zastanawiam się nad tym kogo warto mieć dookoła siebie, a kto jest niestety tylko stratą czasu. W tym roku weryfikację przeszło wiele znajomości w związku z moją przeprowadzką, bo jak jeżdżę w stronę Trójmiasta to nie mam tyle czasu co dawniej i muszę nim mądrze gospodarować, żeby spędzić go wartościowo i wyciągnąć z każdego dnia jak najwięcej, a co za tym idzie… spotykam się po prostu z osobami, na których mi zależy.

Patrzę też na siebie. I chociaż na co dzień doceniam, że jestem zdrowa, mam 2 ręce, 2 nogi i całkiem sprawny umysł, tak w tym roku zwróciłam uwagę na coś innego. Tego nie można tylko doceniać. Z tego trzeba się niezmiernie cieszyć każdego dnia, bo przecież nie wiem, czy niedługo nie dopadnie mnie rak, czy inne cholerstwo.

Wniosek z tego smutnego święta… Cieszmy się :) Jak najwięcej i każdą chwilą.

Dajcie znać jak podchodzicie do tego święta, i czy jest dla was nieco melancholijne, czy bardziej radosne (jak na przykład dla mnie dawniej, bo spotykałam się z rodziną).

środa, 7 listopada 2018

#weekly

Co się wydarzyło w ubiegłym tygodniu? Z jednej strony nic szczególnego, a z drugiej… tak szybko minął i po chwili zastanowienia tydzień był jednak całkiem intensywny :). 
W poprzedni weekend wybrałam się do TK Maxx, ale kupiłam tylko czapkę (na szczęście! Tam można zostawić dużo pieniędzy :D). Trochę przeziębienie mnie męczyło, więc chciałam doleczyć je do końca i mieć spokój, a nie chodzić z katarem i bólem gardła przez kolejne 2 miesiące ;). 
Początek tygodnia spędziłam w pracy, poniedziałek przeleżałam pod kocem oglądając serial Atypowy. Lubię spędzić czasami wolne chwile w taki sposób, ponieważ nie uważam, że marnuję wtedy czas. 
W środę zaraz po pracy umówiłam się z bratem, że podjadę z K. do niego do pracy i ruszymy w stronę domu rodzinnego. Niestety dałam plamę, bo strasznie późno zrobiłam K. pranie i niestety prawie nic nie wyschło… Jak się nie ma w głowie to trzeba mieć w nogach, więc musiałam urwać się chwilę szybciej z biura, spakować jego walizkę i dopiero mogłam ruszyć dalej. 
Droga o dziwo minęła całkiem sprawnie, staliśmy w jednym korku przy wyjeździe z Warszawy, a potem już szybciutko do domu :). 
W czwartek K. mieli odebrać jego rodzice, bo jechali razem do Dziadków no i tutaj spotkała nas niecodzienna sytuacja, ponieważ nastąpiło spotkanie naszych rodziców. Na szczęście już kiedyś się poznali (nad moim szpitalnym łóżkiem haha :D), ale od tego czasu nie udało nam się zorganizować żadnego spotkania w normalnych warunkach. Było trochę niezręcznie, trochę śmiesznie, ale koniec końców nie wyszło źle. Raczej nie stresuję się takimi sytuacjami, bo nasi rodzice są bardzo fajni i oboje mamy z nimi dobry kontakt, a nawet jeśli ktoś z nich ma jakieś wady to, no niestety, ale każdy ma, my również ;). 
Później pojechaliśmy na groby. O tym dlaczego 1 listopada to dla mnie ciekawy i jednocześnie ciężki czas napisałam post dosłownie chwilę temu, więc pewnie wrzucę w tym tygodniu. Myślę, że naprawdę warto do niego zajrzeć. Reszta czwartku była bardzo rodzinna i minęła spokojnie. 
W piątek pracowałam zdalnie, ale miło było zjeść śniadanie z mamą, a potem napić się wspólnie kawy z nią i z bratem. Znacznie lepsza alternatywa dla biura. Wieczorem spotkałam się z moją przyjaciółką. Nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałyśmy się tylko we dwie, w zeszłym roku też miałyśmy dosyć mocne spięcie, ale na szczęście to już za nami. Warto doceniać osoby, które są w naszym życiu mimo upływu lat, a Ona jest dla mnie kimś bardzo ważnym i jednocześnie to osoba, którą niesamowicie cenię i podziwiam. 
Wcześniej byłam też z bratem na squashu. Niesamowite, że cena w mniejszym mieście to 35zł za godzinę z rakietkami i piłeczką, a w Warszawie to ok. 50 zł + ok 20 zł za wypożyczenie sprzętu :O. Dopiero zaczęłam przygodę z tym sportem, ale już polecam każdemu! Łatwo to ogarnąć, jest rywalizacja, ale spokojne odbijanie też jest przyjemne i do tego zawsze wychodzę taka spocona i mokra jak nigdzie :D. 
W sobotę pojechaliśmy razem do mojej siostry na budowę, gdzie zajęłam się umyciem okien w ich nowym domku oraz grabieniem ziemi, ale to drugie było zdecydowanie ponad moje siły… Myślałam, że to takie grabienie w stylu wygładzenia powierzchni, ale niestety polegało bardziej na ponownym przewalaniu ziemi, co okazało się strasznie ciężkie. Później odwiedziłam rodziców K., obejrzeliśmy wspólnie zdjęcia z naszego krótkiego wyjazdu do Włoch i wróciłam do moich rodziców, bo umówiłam się ze znajomymi, których nie widziałam od przeprowadzki do Warszawy. Świetni ludzie, to i wieczór udany :). 
W niedzielę wróciliśmy z bratem do Warszawy. Niestety bez K., bo pojechał służbowo do Niemiec. Oznacza to dla mnie wolną chatę cały tydzień :D. A tak poważnie to strasznie za nim tęsknię, ale trzeba jakoś pożytecznie wykorzystać ten czas w samotności. W związku z tym postanowiłam pójść na #środadzieńbloga, organizowany przez Zuzę, którą obserwuję na instagramie i skutecznie mnie zachęciła na Story, aby się zapisać i pojawić na miejscu. Z tym pojawieniem się to jeszcze zobaczymy, bo piekielnie wstydzę się nowych ludzi i miejsc, ale za pójściem mimo wszystko przemawia bliska lokalizacja, bo Google Campus jest niecałe 15min od mojego domu i mam tam już kartę wstępu :D.

piątek, 2 listopada 2018

Powroty, powroty... :) Co nowego u mnie?

Ostatni post w lutym zeszłego roku, a mnie jakoś naszło, że chciałabym spróbować jeszcze raz. Podzielić się moimi myślami, spostrzeżeniami, jakąś wiedzą, którą posiadam. Lubię ludzi i przez bloga chciałabym też ich poznać. Ich, czyli Was. Jeśli macie ochotę czegoś się o mnie dowiedzieć - pytajcie w komentarzach. Na dobry początek umieszczam taki mały life update, bo od ostatniego roku sporo się zmieniło.



1. Przeprowadziłam się do Warszawy.
Tak.. Stało się. Warszawa była moją destynacją już od końca studiów licencjackich, ale poznałam mojego K. i jakoś tak sercem zostałam w Trójmieście. Nie żałuję absolutnie :). Nasze losy tak się potoczyły, że K. zdecydował się na zmianę pracy i wybrał właśnie Warszawę. Ja miałam jeszcze do ukończenia drugi kierunek na magisterce, więc rok posiedzieliśmy osobno, co swoją drogą było dosyć trudne, ale pewnie opiszę to w innym poście. W czerwcu 2018 skończyłam studia i już od lipca przeniosłam się do Warszawy. Muszę przyznać, że coraz bardziej mi się tu podoba ;)



2. Obroniłam dwie prace magisterskie.
Pierwszą z Zarządzania Jakością i Środowiskiem obroniłam w październiku 2017, a drugą w tym roku - w lipcu. Z perspektywy czasu widzę, że moje decyzje związane z losami studenta były słuszne. Na pewno możecie liczyć na wpis o rozterkach studenta związanych z pytaniem "co dalej?!". A były właściwe przede wszystkim dlatego, że podejmowałam je w zgodzie z samą sobą, a nie opinią ludzi wokół mnie.

3. Zamieszkałam ze swoim Chłopakiem.
Zdecydowaliśmy się na to przy okazji mojej przeprowadzki do Warszawy. Wówczas byliśmy razem 3 lata. Wiem, że większość par podejmuję taką decyzję szybciej, ale dla nas to był właściwy moment. Wspólne mieszkanie w takim momencie naszego życia okazało się czymś bardzo naturalnym i to cenię sobie najbardziej. Oczywiście nie obywa się bez sprzeczek, nieporozumień i innych takich codziennych kłopotów, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kogo ta część związku nie dotyczy ;).

4. Zmieniłam pracę.
Z poprzedniej byłam bardzo zadowolona. Na początku była totalnie oderwana od tego czym chciałam zajmować się na co dzień, z czasem jednak nieco się to zmieniło. To miejsce pracy, a właściwie cudowni ludzie, których tam spotkałam pozwolili mi nabyć doświadczenia na tyle, aby móc potem zdobyć swoją pierwszą prawdziwą pracę w tak zwanym zawodzie. Przeprowadzkę do Warszawy miałam zaplanowaną na lipiec i od tego czasu również udało mi się rozpocząć pracę, za co jestem niesamowicie wdzięczna losowi, bo wiem, że nie każdy ma takie szczęście. Jestem już po okresie próbnym, umowa na dłużej podpisana, więc jedyne co mogę powiedzieć to "udało się" :).

5. Zaliczyłam kilka biegów na 10 km.
Żebyście Wy wiedzieli jak ja nie cierpię biegać... Ale siła wyższa, czyli moja szefowa (o niej też będzie osobny wpis - niesamowita osoba:)) mnie namówiła, chciałam poznać więcej ludzi w firmie iii poszłam na pierwszy trening. Były to zajęcia raz w tygodniu organizowane przez firmę, więc był trener, który nasz trening prowadził - przesympatyczny starszy pan, maratończyk. Motywacja na początku była taka, aby przebiec 10 km i tak się potoczyło, że kilka biegów wspólnie zaliczyliśmy. Chciałabym do tego wrócić, bo odkąd miałam biegać sama to z dnia na dzień hobby umarło :D. Ale we wrześniu przebiegłam 2 biegi na 5 km i bardzo mi się podobało, więc może jednak stał się cud i to polubiłam? Zobaczymy :)



Podzielcie się tym co dobrego u Was. Jakie duże zmiany nastąpiły w Waszym życiu w ostatnim roku? :)